Poranne słońce leniwie zaczyna ogrzewać miasto, gdy do niego docieramy. Invercargill z pozoru niczym się nie różni od innych miasteczek w Nowej Zelandii. Typowa brzydka ulicówka, parę sklepów, parę knajpek z azjatyckim jedzeniem i port. Miasto, które z pewnością byśmy ominęli, gdyby nie fakt, że to tu własnie urodził się Burt Munro, którego niesamowite życie i pogoń za marzeniami przeniesiono na ekrany w filmie The World’s Fastest Indian („Prawdziwa historia”), a w główną rolę wcielił się sam Anthony Hopkins. Co trzeba zrobić, aby zagrał Cię sam Hannibal Lecter?
Ameryka Południowa przyciąga i urzeka. Ciągnące się po horyzont góry, dżungla oraz pampa sprawiły, że to właśnie tam w pierwszej kolejności skierujemy swoje kroki w początkowym etapie podróży dookoła świata. Do takiej podróży trzeba się oczywiście odpowiednio przygotować (o naszych przygotowaniach zresztą jeszcze na blogu przeczytacie), również kulturowo.
Późna jesień to czas wyjątkowo demotywujący człowieka. Bo ponuro, bo szaro, bo zimno i wieje, pada i w ogóle bez sensu. Czas, który wybitnie sprzyja delektowaniu się urokom domowego zacisza, pieleszy i innym dziwnym sytuacjom. Czas, gdy z rozrzewnieniem myślimy o dalekich i bliskich krainach, urokach wypoczynku na „świeżym powietrzu”, od których tak bestialsko i nagle odcięła nas szaruga i brzydota najbliższych paru miesięcy, zamaskowana piękną pogodą tygodnia czy dwóch Złotej Polskiej Jesieni. Czy warto zrobić z tego rok roczny rytuał i popadać w paromiesięczny marazm „byle do wiosny”? Bynajmniej!